czwartek, 25 lutego 2016

Antoni Kroh, Sklep potrzeb kulturalnych po remoncie



Tytuł tej książki jest dość niezwykły, ale mnie bardzo zachęcił do lektury. I rzeczywiście, nie ma się co ociągać z czytaniem. Po prostu warto sięgnąć po książkę Antoniego Kroha będącą skrzyżowaniem wspomnień, gawędy z etnograficzną rozprawką poświęconą szeroko pojętej kulturze podhalańskiej.

Antoni Kroh, etnograf i historyk, jako kilkuletni chłopiec spędza w Bukowinie Tatrzańskiej kilka lat ze względów zdrowotnych. Trafia pomiędzy góralskich rówieśników z często zupełnie odmiennymi zachowaniami i znakomicie obserwuje tamtejsze życie, a także na co dzień obcuje z podhalańskimi legendami i ciekawostkami. Ten okres zresztą okazał się kluczowy dla życia Autora: wybrał studia etnograficzne i wrócił na Podhale, aby pracować w Muzeum Tatrzańskim w Zakopanem. Choć nie jest góralem zna się na góralszczyźnie jak mało kto, a w swojej książce wykazuje się dodatkowo sporym talentem literackim okraszonym solidną dawką humoru.

Książka nie ma układu chronologicznego. W pierwszych rozdziałach poznajemy wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w Bukowinie Tatrzańskiej przepleciony z kilkoma legendami góralskimi; potem mamy już klasyczny misz-masz - niektóre rozdziały poświęcone są konkretnym osobom czy zjawiskom w kulturze góralskiej. Dykteryjki i opowieści o znanych i nieznanych wydarzeniach Autor przeplata fachowym komentarzem co do zagadnień etnograficznych, w których jest niewątpliwie ekspertem. I chyba ta mieszanka, która wcale nie jest chaosem, powoduje, że tak dobrze się tę książkę czyta. Antoni Kroh nie jest bowiem bezkrytycznym piewcą i wielbicielem góralszczyzny. Mimo niewątpliwego sentymentu i przywiązania do Podhala i jego mieszkańców potrafi przywołać nieco mniej chwalebne cechy i zwyczaje nie obawiając się nawet użyć nieco ironicznych środków wyrazu.

Wspomnienia Kroha dotyczą lat 50-tych, 60-tych i 70-tych XX w. Autor snuje opowieść, jak zmieniało się Podhale, jak życie, które uwodziło przyjezdnych prostotą, nie było sielskie z wyboru, lecz z biedy po prostu. Nie ukrywa góralskiego sknerstwa czy przesądów, opisuje wysiedlenie Łemków, wspomina mitycznych bohaterów góralskich legend, jak np. Kiklę czy harnasia. Zaczęłam od intrygującego tytułu, a przecież właśnie z nim jest związana jedna z anegdot. Okazuje się bowiem, że sklep o takiej właśnie nazwie istniał naprawdę. Można tam było kupić „poradniki rolnicze, przybory szkolne, utwory naszych wielkich pisarzy jak Putrament, Kraszewski, Kruczkowski, Czeszko, Mickiewicz i inni, a niekiedy papier toaletowy” (str. 117). Niemniej jednak, ta niebanalna nazwa pasuje jak ulał do książki o tym tytule, którą trzeba przeczytać. Powinni po nią sięgnąć nie tylko wielbiciele góralszczyzny, ale również ci, którzy tęsknią za piękną polszczyzną, za klimatem przeszłości i poczuciem humoru ze szczyptą ironii.

Przyznam szczerze, że jestem pod ogromnym wrażeniem tej książki i polecam ją gorąco!

A na koniec pewna anegdota z góralskiego dzieciństwa Autora, która pomogła mu przetrwać wiele kłopotów w dorosłym życiu. ;)

„Inny sąsiad miał córkę w moim wieku. Zawdzięczam jej aforyzm, który towarzyszy mi przez całe życie. Gdy kończyliśmy zabawę o wiele później niż należało, bała się wracać do chałupy. Przystawała, miała bardzo ważne rzeczy do powiedzenia. Aż wreszcie nadchodził moment twardej decyzji; brała się pod boki jak dorosła gaździna i mówiła z determinacją: - Coz mi zrobiom? Przecie mie nie zjedzom. A jak mie zjedzom, to mie wysrajom! Tyle lat, nie wiedząc, wspierała mnie tym skrzydlatym słowem, nawet nie podziękowałem.” (strony 18-19).



Autor: Antoni Kroh
Wydawnictwo: MG
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 460













czwartek, 11 lutego 2016

Melchior Wańkowicz, Szczenięce lata




Melchior Wańkowicz jest dziś twórcą w dużej mierze zapomnianym, aczkolwiek może coś się w tej materii zmieni, skoro wydawnictwo Prószyński i S-ka w 2009 roku rozpoczęło wydawanie dzieł wszystkich Autora. Kolejne tomy ukazują się w pięknej szacie graficznej, każdy tom opatrzony jest wstępem specjalisty lub badacza twórczości Wańkowicza. Mamy również możliwość zapoznania się z wydawnictwem Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm „Na tropach Wańkowicza… po latach”, co, miejmy nadzieję, przyniesie owoce w przywróceniu twórczości Melchiora Wańkowicza współczesnemu czytelnikowi.

Muszę przyznać, że nie znam twórczości Wańkowicza tak dobrze jak bym chciała. Czytałam co nieco w dość odległej przeszłości, ale wrażenia mam nieco mgliste. Ponieważ jednak „Szczenięce lata” to - jak by nie było - klasyk literatury odnoszącej się do Kresów Wschodnich, po prostu musiałam sięgnąć po tę książkę. I rzeczywiście warto ją przeczytać i zadumać się…

Melchior Wańkowicz wywodził się ze słynnej kresowej rodziny ziemiańskiej. Wańkowicze żyli na dalekich Kresach, tzw. Mińszczyźnie, a majątkiem rodowym rodziców Melchiora były Kałużyce. Jeden z jego przodków Walenty Wańkowicz, znany malarz, twórca jednego z najbardziej znanych portretów Adama Mickiewicza, promowany jest dziś zresztą przez Białorusinów jako artysta czysto białoruski. 

„Po śmierci rodziców opieka, złożona z dwóch poważnych sąsiadów, wysłała mię, jako dwuletniego dzieciaka, z ojcowskich Kalużyc w powiecie ihumeńskim ziemi mińskiej - do majątku babki w Kowieńszczyźnie, bo to, panie, odpowiedzialność chować chłopca przez guwernerów, a do tego jeszcze Melchiorowicza.” [s. 15]

Pisarz został osierocony w wieku zaledwie dwóch lat i wtedy, jak wspomina, został wyekspediowany do majątku babki – Nowotrzeb na Kowieńszczyźnie, gdzie spędził dzieciństwo i wczesną młodość. Te lata spędzone w otoczeniu kobiet wbiły mu się w pamięć swoim poszanowaniem wielowiekowej tradycji, staroświeckim językiem i zwyczajami. Opowieść o Nowotrzebach to rodzaj nieśpiesznej gawędy przywołującej obrazy, smaki, zapachy i zwyczaje z zamierzchłej epoki. Pisarz przywołuje anegdoty, historie związane z funkcjonowaniem dworu na kresowej prowincji. Te wspomnienia spisane są piękną polszczyzną, pełną archaizmów, określeń, które były już zapomniane w okresie międzywojennym, kiedy książka ukazała się drukiem po raz pierwszy. Autor opisuje etap nowotrzebski z sentymentem, melancholią zdając sobie sprawę, że jest kronikarzem czasów, które już nie wrócą. 

„[Służba jadała] `abraduki - kluski z grubej mąki w słoninie, skrydle - z takiejże mąki placki ociekające tłuszczem i twarde jak skóra, szpekuchy - pierogi, których cienką powłokę rozdymała masa gorącej słoniny, szwilpiki - placki z gotowanych kartofli, pieczone w piecu kekory - takież placki nadziewane różnym nadzieniem z mięsa, warzyw i sera - wszystko to pływające w roztopionej słoninie lub zalane sosem, zwanym mizgutia (słonina z podśmietaniem); wreszcie nie wiem czemu z polska zwany maćkiem, ale piekielnie litewski wymysł - łój barani zakrzepły między dwiema warstwami ciasta`.(s. 17)
O ile Kowieńszczyzna była ważna dla dziecka, jakim był Wańkowicz, o tyle Kałużyce, gdzie przeniósł się później pod opiekę braci, były istotne w nastoletnim życiu Autora, gdy zrywał z podległością matriarchatowi babki i kuzynek. :) Jak sam mówi: „(…) spadło ze mnie całe babstwo nowotrzebskie” (s. 61). Mamy okazję dowiedzieć się, jak wyglądały polowania, zabawy z bronią młodzieży męskiej.

Ta książeczka niewielkich rozmiarów to świadectwo dawnych czasów, kiedy polskość dworków przenikała się ze zwyczajami miejscowej ludności; kiedy dwór był centrum świata dla okolicznych mieszkańców. To wszystko zmienił wybuch wojny i rewolucji, ale dzięki talentowi Wańkowicza możemy przenieść się w te dawno nie istniejące miejsca i poznać ludzi, którzy nie przewidzieli dramatycznego końca ich świata. To klasyka literatury kresowej i warto, a nawet trzeba ją znać.
Książka przeczytana w ramach projektu Kresy zaklęte w książkach 


Autor: Melchior Wańkowicz
Wydawnictwo: Literackie
Rok wydania: 1987
Liczba stron: 142
 

wtorek, 2 lutego 2016

Patrick White, Wiwisekcja


 
 
 
Po lekturze „Przepaski z liści” zaintrygowała mnie osoba I twórczość Patricka White’a. Postanowiłam więc sięgnąć po jego kolejną książkę. Tym razem padło na „Wiwisekcję”.

Akcja toczy się w dwudziestowiecznej Australii. Jest to dość naturalistyczna historia życia australijskiego malarza Hurtle’a Duffielda, który urodził się i dorastał w biednej, wielodzietnej rodzinie. Jako podrośnięty już chłopak został niejako kupiony przez bogate małżeństwo Courtneyów, u których jego matka pracowała jako praczka. Courtneyowie mieli jedyną córkę, kaleką Rose, postanowili więc zaadoptować Hurtleya (za stosowną gratyfikacją finansową dla rodziców chłopaka), którego bystrość umysłu i inteligencja urzekła panią Courtney.

Hurtle pozornie dobrze się odnajduje w nowej rzeczywistości, choć dręczy go podskórny niepokój i żal, który znajduje ujście w nagłej decyzji zaciągnięcia się na front I wojny światowej w Europie. W ten sposób zrywa kontakty z Courtneyami, a zwłaszcza z przybraną matką, która chciała sterować jego życiem, i wraca do swojego prawdziwego nazwiska, którym będzie się posługiwał jako początkujący, a potem coraz bardziej znany malarz.

White przedstawia czytelnikowi życie Duffielda w sposób chropowaty, nie omijając naturalistycznych aspektów, co niejako symbolizuje tytuł książki. Jego doświadczenia z dzieciństwa, związki z kobietami, kariera malarska, więź z przybraną kaleką siostrą, z którą odnawia kontakt po wielu latach rozłąki – wszystko to poznajemy od środka, nie ma tu blichtru i lukru, tylko ciężka harówka okraszona solidną dawką naturalizmu. Związki miłosne Duffielda również nie przypominają wzniosłych uczuć. Ich siłą napędową jest zmysłowość. Choć odgrywał kluczową rolę w jego twórczości, próżno szukać tu wzniosłości i romantycznych uniesień, za to jest pot, łzy, mocz. Nawet moment pewnej iluminacji owocujący jednym z najważniejszych obrazów bohatera jest dość trywialny i stanowi połączenie zmysłowości i fizjologii. Hurtle jest artystą, jego obrazy to jego życie wyznaczające kolejne etapy życia.

Ta książka to kawałek świetnej prozy wymagającej skupienia, ale nie nazbyt trudnej w odbiorze dla przeciętnego czytelnika mimo pokaźnej objętości. Tym, co zwróciło moją uwagę była plastyczność opisów, która powodowała, że kilka scen wręcz skojarzyło mi się z kadrami filmowymi. Mimo upływu dobrych kilku miesięcy od lektury książki kilka z tych scen nadal mam przed oczami. Szkoda więc, że ta książka – o ile mi wiadomo - nie została sfilmowana. W zetknięciu z taką literaturą wszystkie moje opinie stają się płaskie i trywialne, więc ograniczę się do stwierdzenia, że naprawdę warto sięgnąć po „Wiwisekcję” i poznać twórczość Patricka White’a. Zasługuje na to!

 

Autor: Patrick White
Tytuł oryginalny: The Vivisector
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Seria: Współczesna Proza Światowa
Tłumacz: Maria Skibniewska
Rok wydania: 1973
Liczba stron: 736