wtorek, 17 października 2017

Stanisław Sławomir Nicieja, Kresowa Atlantyda, t. 4





Profesor Nicieja wydał już dziewięć tomów swojego cyklu poświęconego Kresom Wschodnim RP, ich dziejom, osobowościom, okruchom wspomnień, pozostałościom materialnym i duchowym, które tworzą fascynująca, barwną mozaikę. 

W tomie czwartym Autor zabiera nas w podróż na Pokucie, do Kołomyi i Żabiego oraz do Dobromila, który z niejasnych powodów nie znalazł się w powojennych granicach Polski mimo oczywistych powiązań gospodarczych i komunikacyjnych.

Opowieść o Kołomyi i osobach stamtąd się wywodzących zajmują najwięcej miejsca w tym tomie, ale to barwne miasto, pełne kolorytu i energii dostarczało wielu wrażeń i mieszkańcom i przyjezdnym. 

Żabie z kolei to stolica Huculszczyzny, której magia oczarowała wielu artystów, dość wspomnieć choćby Kazimierza Sichulskiego (malarstwo) czy Stanisława Vincenza (literatura). Dziś z tej magii niewiele się ostało, ale powspominać warto.

Szczególnie wartościowe jest spojrzenie Autora na ten „mały”, bardzo osobisty wymiar historii, który poznajemy ze wspomnień i starych zdjęć. Takie spojrzenie czasem pozwala więcej zrozumieć ze specyfiki dziejów tych ziem niż z wydawnictw stricte naukowych, a ponadto sporo tam historii wartych upamiętnienia, a niekiedy nawet filmu. 
Trudno mi coś więcej napisać o tej książce, gdyż mam nieodparte wrażenie, że będę się powtarzać w swoich pochwałach, w końcu odniosłam się już w swoich tekstach do trzech wcześniejszych tomów (t. 1, t. 2, t. 3) :). 

Pozwólcie więc, że po prostu zacytuję kilka fragmentów dotyczących trzech opisywanych w tym tomie miast.

Kołomyja

„Kołomyja była zawsze miastem tętniącym wyjątkowym rytmem życia. Barwę nadawała jej różnorodność narodowościowa mieszkańców i przybyszów na słynne jarmarki, które według Stanisława Vincenza „były żywymi pokazami dla muzeum etnograficznego, bo każda z przybywających na targ wsi prezentowała nie tylko różne typy ludzkie, różne stroje, różne zaprzęgi, ale nawet niejednokrotnie różniące się od siebie narzecza pokuckie. To wszystko razem z chałatowcami – Żydami wystrojonymi w swoje święto jak procesje kapłanów wschodnich, zatopione w barwach owoców, jarzyn, kwiatów, wśród różniących się od siebie ras koni i bydła, było niezapomniane. A co najciekawsze, powtarzało się, powracało co jakiś czas, jak gdyby te wszystkie osobliwości wysypywały się z jakiegoś niewyczerpanego źródła.”
(strony 18-19)

Żabie

„Żabie – nazwa tajemnicza, wzmiankowana po raz pierwszy w źródłach historycznych już w roku 1224, staje się jasna, gdy dopowiemy, że początkowo nazywano to miejsce Żabie Skały albo Żabie Gody. W kwietniu, gdy po zimie słońce zaczynało mocno grzać, nie wiedzieć czemu właśnie tam, na płaskie skałki w trawiastych zakolach Czeremoszu, schodziło się tysiące żab, by złożyć skrzek. Wygrzewały się w słońcu, darły się często niemiłosiernie, przeżywając swe miodowe dni. Potem nagle milkły i znikały, by pojawić się znów za rok.”
(s. 126)

Dobromil

„Ród dobromilskich Herburtów wymarł całkowicie w połowie XVII wieku. Wiąże się z tym legenda o dobromilskich orłach. Rozpowszechnić ją mieli (a może wymyślić?) lirnicy siedzący na gruzach zamku Herburtów na modrzewiowej górze. Według ich pieśni, natychmiast po śmierci kogoś z rodziny Herburtów na pobliskich skałach pojawiał się siwy orzeł. Tych szlachetnych ptaków ciągle przybywało, a ich mnożeniu się towarzyszyła pomyślność rodziny (…). Aż jeden z Herburtów, namiętny myśliwy, ciągle krążący po okolicy z nieodłącznym potężnym łukiem, któregoś dnia wymierzył strzałę w siedzącego na skale orła i przeszył mu pierś. Zaraz po tym w nocy umarł jego jedyny synek. Odleciały też na zawsze orły. Po kilku tygodniach zmarł sprawca nieszczęsnego strzału, zamykając tym samym ostatecznie dzieje sławnego dobromilskiego rodu.”
(s. 211)