Rzadko, bo rzadko, ale czasem pisuję to o filmach. Tym razem dopadł mnie wirus i wylądowałam na tydzień w łóżku. Czułam się na tyle źle, że nie mogłam sięgnąć po ambitniejszą lekturę czy nawet sklecić jakiegoś tekstu o przeczytanych książkach. Z uwagi na tę słabość obejrzałam zaledwie jeden film i zaczęłam czytać jedną książkę, obie rzeczy z założenia miały być lekkie, łatwe i przyjemne.
Jeśli chodzi o film, mój wybór padł na "To skomplikowane" z 2009 r., w którym główne role zagrali Meryl Streep i Alec Baldwin. Meryl Streep uwielbiam, Aleca lubię, więc miałam nadzieję na przyjemnie spędzony czas, który pozwoli mi na chwilę odpędzić złe samopoczucie.
Główną bohaterką jest Jane (Meryl Streep), matka trójki dorosłych dzieci, rozwiedziona od 10 lat z Jake'iem (Alec Baldwin), który ożenił się z dużo młodszą kobietą. Jane uporała się z rozwodem, jest niezależną kobietą, właścicielką - jak się wydaje - dobrze prosperującej kawiarni. W momencie wyprowadzki z domu najmłodszego dziecka, Jane odczuwa jednak swoją samotność. W przeddzień uroczystości wręczenia dyplomu uniwersyteckiego najmłodszemu synowi zupełnie niespodziewanie dochodzi do zbliżenia między nią a byłym mężem, w czym oboje znajdują przyjemność i odradza się ich wzajemna fascynacja. Jane staje się więc kochanką własnego ex-męża. Ten romans utrzymywany jest w tajemnicy przed dziećmi, tymczasem na horyzoncie pojawia się Adam (Steve Martin), architekt wynajęty przez Jane do przebudowy domu. Wydaje się on bardzo zainteresowany nawiązaniem z Jane bliższej relacji...
Fajny początek, niezły środek, ale kompletnie nieudana końcówka. Tak w skrócie można przedstawić moje wrażenia z domowego seansu. Choć scenariusz jest bardzo przewidywalny, to jednak poniżej będzie parę spojlerów, więc jeśli planujecie obejrzenie tego filmu, nie czytajcie dalej. :)
Nie mam specjalnych zastrzeżeń do aktorstwa głównych bohaterów, aczkolwiek Steve Martin wypadł - według mnie - kompletnie bezbarwnie. Najsłabszym elementem filmu jest niespójny i przewidywalny scenariusz, a zakończenie filmu kompletnie nie pasuje do wcześniejszego przebiegu wydarzeń. Z jednej strony bohaterka rzuca się w romans z byłym mężem, przypominają sobie wspólnie najlepsze wspólne chwile, ewidentnie czuje się ich wzajemną fascynację, ale gdy dochodzi do konkretów, ona się wycofuje wybierając Adama, z którym nie widać było specjalnej "chemii". Nagle się też okazuje, że dzieci (już dorosłe) jeszcze "nie uporały się z rozwodem" (po 10 latach!) - wedle słów najstarszej córki. Jakieś to wszystko jest niespójne i dlatego oglądanie ostatnich 30 minut nie było już dla mnie rozrywką, lecz raczej walką z nudą.
Poza scenami, w których udział biorą Meryl Streep i Alec Baldwin, gdzie widać ich dobrą komitywę, niezłym momentem jest pokazanie wizyty Jake'a w klinice płodności, w poczekalni której siedzą starsi panowie i ich młode partnerki. Znak czasów...
Podsumowując, film był lekki, łatwy i do pewnego momentu przyjemny, z aktorami, których lubię i cenię, ale z zepsutą końcówką. Nie przewiduję ponownego seansu. :)
Nie mam specjalnych zastrzeżeń do aktorstwa głównych bohaterów, aczkolwiek Steve Martin wypadł - według mnie - kompletnie bezbarwnie. Najsłabszym elementem filmu jest niespójny i przewidywalny scenariusz, a zakończenie filmu kompletnie nie pasuje do wcześniejszego przebiegu wydarzeń. Z jednej strony bohaterka rzuca się w romans z byłym mężem, przypominają sobie wspólnie najlepsze wspólne chwile, ewidentnie czuje się ich wzajemną fascynację, ale gdy dochodzi do konkretów, ona się wycofuje wybierając Adama, z którym nie widać było specjalnej "chemii". Nagle się też okazuje, że dzieci (już dorosłe) jeszcze "nie uporały się z rozwodem" (po 10 latach!) - wedle słów najstarszej córki. Jakieś to wszystko jest niespójne i dlatego oglądanie ostatnich 30 minut nie było już dla mnie rozrywką, lecz raczej walką z nudą.
Poza scenami, w których udział biorą Meryl Streep i Alec Baldwin, gdzie widać ich dobrą komitywę, niezłym momentem jest pokazanie wizyty Jake'a w klinice płodności, w poczekalni której siedzą starsi panowie i ich młode partnerki. Znak czasów...
Podsumowując, film był lekki, łatwy i do pewnego momentu przyjemny, z aktorami, których lubię i cenię, ale z zepsutą końcówką. Nie przewiduję ponownego seansu. :)
Mam nadzieję, że twoje zdrowotnie zawirowania dobiegają końca i będziesz mogła sięgnąć po ukochane książki. Też tak mam, że ilekroć zachoruję obiecuję sobie, że będę czytać i czytać i czytać, a potem osłabiona oglądam jakieś durne seriale, bo na nic więcej nie mam siły. A film raczej sobie podaruję, zwłaszcza, że Alec Baldwin nie należy do moich ulubieńców, a sama Maryl w średnim filmie to troszkę za mało :)
OdpowiedzUsuńChoroba niby odeszła, ale nadal gdzieś tam we mnie coś pozostało. Uparty ten wirus. :(
UsuńA film zdecydowanie na jeden raz, bez rewelacji, ale do obejrzenia.