Z uwagi na jesienne chłody i nieuchronnie zbliżającą się zimę, postanowiłam podarować sobie odrobinę włoskiego słonecznego lata. Zachęcona pastelową, miłą memu oku okładką oraz tytułem, sięgnęłam po „Lekcje włoskiego”. Czy było to udane spotkanie?
Jest to opowieść o dwóch mężczyznach, uczniu i nauczycielu. Carter Quinn, po powrocie z college’u do rodzinnego Rhode Island, postanawia nauczyć się włoskiego. Pragnie wyjechać do kraju miłości i wina, z nadzieją, że spotka tam kobietę swojego życia, piękną Elenę, którą spotkał tylko raz i rozmawiał z nią przez krótką – jak mgnienie oka - chwilę. Nauka obcego języka nie jest jednak prosta, a to za sprawą nauczyciela, Giancarlo. Ekscentryczny mężczyzna, profesor muzyki, który od lat jej nie tworzy, mieszka samotnie i niechętnie reaguje na wszelkie pytania dotyczące przeszłości…
Marzyłam o odrobinie włoskiego słońca, a trafiłam do upalnego i wilgotnego Rhode Island, gdzie przede wszystkim toczy się akcja tej powieści czy też raczej powiastki :) Przyznaję uczciwie, że nie zachwyciła mnie ta książka. Akcja jest przewidywalna od początku do końca. Wszystkie szczegóły podane są na tacy i „łopatologicznie”, żeby czytelnik nie musiał się specjalnie wysilać :)
Uśmiech budzi zauroczenie Cartera, który po powrocie z college’u nie ma żadnych sprecyzowanych planów na życie poza jednym: musi pojechać do Włoch, żeby odnaleźć dziewczynę swoich marzeń, o której nie wie nic poza tym, że jest piękna, ma na imię Elena i pochodzi z pewnej włoskiej miejscowości. Jego szczęście, że jest to niewielka mieścina, a nie na przykład Mediolan :) Nie chodzi mi już nawet o to, że chłopak planuje wyjazd do Włoch oraz podejmuje kosztowną i czasochłonną naukę języka obcego w poszukiwaniu dziewczyny, z którą może zamienił dwa zdania. Carter planując ten wyjazd był w stanie podjąć naukę języka, ale niedługo przed planowanym wyjazdem nie miał świadomości, że należy wyrobić sobie paszport! Mam też niejasne przeczucie, że pracując na budowie w czasie wakacji – nawet przed kryzysem finansowym– Carter nie mógłby sobie pozwolić na sfinansowanie intensywnych indywidualnych lekcji włoskiego, przelotu i kilkutygodniowego pobytu we Włoszech.
Carter jest przedstawiony stereotypowo jako "all-American boy". Jego podstawowa wiedza o kraju swojej wybranki jest w okolicach zera, a największe wrażenie podczas pobytu we Włoszech wywierają na nim smakowite lody :) Po zwiedzeniu paru kościołów czuje przesyt. Pietę ogląda w sumie przez przypadek, choć trzeba mu oddać, że robi na nim wrażenie :) Czyta się tę książkę sprawnie i szybko, ale w miarę upływu czasu wszystko staje się dość irytujące, przynajmniej dla mnie.
Jeśli zaś chodzi o drugiego bohatera tej opowieści, czyli Giancarlo, nauczyciela Cartera, od początku książki serwuje się czytelnikowi przekonanie, że w swej młodości przeżył jakąś traumę na tle miłosnym, co sprawiło, że porzucił ojczyznę, tworzenie muzyki, a jego życie jest przez to jałowe… No cóż, według mnie wyjaśnienie jego tajemnicy – bo w tej książce wszystko musi zostać wyjaśnione „do spodu” - jest banalne i na pewno nie mogłoby spowodować skutków takich, jakie opisuje autor. No, ale może nigdy nie przeżyłam prawdziwej miłości i się nie znam :)
Jeśli dobra książka, tak jak wyśmienita czekolada, stanowi dla wielu chwilę przyjemności i oderwania się od codziennych kłopotów i problemów, to ta książka jest dla mnie wyrobem czekoladopodobnym :) Uważam, że jest to książka dla bardzo wytrwałych miłośników włoskich klimatów w literaturze popularnej. Mnie się nie podobało. Z dostępnych recenzji wynika, że inne książki autora są wysoko oceniane, więc może to mój pech, że spotkanie z nim rozpoczęłam od słabszej książki. Jeśli trafi się okazja, to sprawdzę, czy inne jego powieści bardziej przypadną mi do gustu niż „Lekcje włoskiego”:)
Jest to opowieść o dwóch mężczyznach, uczniu i nauczycielu. Carter Quinn, po powrocie z college’u do rodzinnego Rhode Island, postanawia nauczyć się włoskiego. Pragnie wyjechać do kraju miłości i wina, z nadzieją, że spotka tam kobietę swojego życia, piękną Elenę, którą spotkał tylko raz i rozmawiał z nią przez krótką – jak mgnienie oka - chwilę. Nauka obcego języka nie jest jednak prosta, a to za sprawą nauczyciela, Giancarlo. Ekscentryczny mężczyzna, profesor muzyki, który od lat jej nie tworzy, mieszka samotnie i niechętnie reaguje na wszelkie pytania dotyczące przeszłości…
Marzyłam o odrobinie włoskiego słońca, a trafiłam do upalnego i wilgotnego Rhode Island, gdzie przede wszystkim toczy się akcja tej powieści czy też raczej powiastki :) Przyznaję uczciwie, że nie zachwyciła mnie ta książka. Akcja jest przewidywalna od początku do końca. Wszystkie szczegóły podane są na tacy i „łopatologicznie”, żeby czytelnik nie musiał się specjalnie wysilać :)
Uśmiech budzi zauroczenie Cartera, który po powrocie z college’u nie ma żadnych sprecyzowanych planów na życie poza jednym: musi pojechać do Włoch, żeby odnaleźć dziewczynę swoich marzeń, o której nie wie nic poza tym, że jest piękna, ma na imię Elena i pochodzi z pewnej włoskiej miejscowości. Jego szczęście, że jest to niewielka mieścina, a nie na przykład Mediolan :) Nie chodzi mi już nawet o to, że chłopak planuje wyjazd do Włoch oraz podejmuje kosztowną i czasochłonną naukę języka obcego w poszukiwaniu dziewczyny, z którą może zamienił dwa zdania. Carter planując ten wyjazd był w stanie podjąć naukę języka, ale niedługo przed planowanym wyjazdem nie miał świadomości, że należy wyrobić sobie paszport! Mam też niejasne przeczucie, że pracując na budowie w czasie wakacji – nawet przed kryzysem finansowym– Carter nie mógłby sobie pozwolić na sfinansowanie intensywnych indywidualnych lekcji włoskiego, przelotu i kilkutygodniowego pobytu we Włoszech.
Carter jest przedstawiony stereotypowo jako "all-American boy". Jego podstawowa wiedza o kraju swojej wybranki jest w okolicach zera, a największe wrażenie podczas pobytu we Włoszech wywierają na nim smakowite lody :) Po zwiedzeniu paru kościołów czuje przesyt. Pietę ogląda w sumie przez przypadek, choć trzeba mu oddać, że robi na nim wrażenie :) Czyta się tę książkę sprawnie i szybko, ale w miarę upływu czasu wszystko staje się dość irytujące, przynajmniej dla mnie.
Jeśli zaś chodzi o drugiego bohatera tej opowieści, czyli Giancarlo, nauczyciela Cartera, od początku książki serwuje się czytelnikowi przekonanie, że w swej młodości przeżył jakąś traumę na tle miłosnym, co sprawiło, że porzucił ojczyznę, tworzenie muzyki, a jego życie jest przez to jałowe… No cóż, według mnie wyjaśnienie jego tajemnicy – bo w tej książce wszystko musi zostać wyjaśnione „do spodu” - jest banalne i na pewno nie mogłoby spowodować skutków takich, jakie opisuje autor. No, ale może nigdy nie przeżyłam prawdziwej miłości i się nie znam :)
Jeśli dobra książka, tak jak wyśmienita czekolada, stanowi dla wielu chwilę przyjemności i oderwania się od codziennych kłopotów i problemów, to ta książka jest dla mnie wyrobem czekoladopodobnym :) Uważam, że jest to książka dla bardzo wytrwałych miłośników włoskich klimatów w literaturze popularnej. Mnie się nie podobało. Z dostępnych recenzji wynika, że inne książki autora są wysoko oceniane, więc może to mój pech, że spotkanie z nim rozpoczęłam od słabszej książki. Jeśli trafi się okazja, to sprawdzę, czy inne jego powieści bardziej przypadną mi do gustu niż „Lekcje włoskiego”:)
Peter Pezzelli urodził się i dorastał w Rhode Island, w Stanach Zjednoczonych, w rodzinie o włoskich korzeniach. Ukończył Wesleyan University. Przygodę z literaturą rozpoczynał, pisząc - jako wolny strzelec - artykuły do prasy lokalnej. Do napisania pierwszej powieści („Dom w Italii”) zainspirowało go wspomnienie włoskiej miejscowości Abruzzo, gdzie znajdowała się rodzinna posiadłość jego babki. Gdy książka zyskała miano bestselleru, Pezzelli postanowił napisać kolejne: „Kuchnię Franceski”, „Każdej niedzieli” i „Lekcje włoskiego”.
Moja ocena: 3 / 6
Autor: Peter Pezzelli
Tytuł oryginalny: Italian Lessons
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Tłumacz: Paweł Ciemniewski
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 268
Bardzo się tutaj u Ciebie zmieniło, droga Kaye. Chyba wszyscy potrzebujemy teraz jakiś zmian; wewnętrznych lub zewnętrznych. Mnie się teraz u Ciebie tutaj bardzo podoba! Należy walczyć ze zbliżającą się zimą właśnie pięknymi, jasnymi i ciepłymi kolorami.
OdpowiedzUsuńCo po "Lekcji włoskiego" to jakoś ta książka nigdy nie wzbudziła mojego zainteresowania, chociaż okładka jest naprawdę urocza. Poluję na inną , z tej zapewne serii (podobna szata graficzna) pt. "Kuchnię Flanceski"
Pozdrawiam serdecznie
Dzięki za miłe słowa! Rzeczywiście postanowiłam trochę odświeżyć wygląd bloga częściowo pod wpływem przemiany, jaka nastąpiła u Ciebie :) Znalazłam parę fajnych stron z różnymi kolorowymi tłami i ... voila, udało się! :)
OdpowiedzUsuń"Kuchnia Franceski" też jest w kręgu mojego zainteresowania i mimo niewypału, jakim były "Lekcje włoskiego", postaram się ją przeczytac :)