Tiziano Terzani, "Nic nie zdarza się przypadkiem"
Tłumaczenie: Anna Osmólska - Mętrak
Świat Książki, Warszawa 2008
„Na pierwszy rzut oka jest w Amerykanach coś ujmującego, ciepłego. Urzędnik imigracyjny, który kontrolował mój paszport i papiery wjazdowe na lotnisku, zapytał, w jakim celu przyjechałem do Stanów Zjednoczonych.
- Żeby się leczyć na raka – odparłem.
Spojrzał na mnie z sympatią.
- Powodzenia – powiedział i uprzejmie wbił mi zwykłą, trzymiesięczną wizę, dodając do niej współczujący uśmiech.
Szybko jednak zdajemy sobie sprawę, że ta gotowość, ten przyjacielski, niemal rodzinny sposób wchodzenia w relacje to tylko technika, rodzaj sztuczki, którą opanował każdy Amerykanin i której nikt już się nie dziwi. W rzeczywistości każdy kontakt międzyludzki traktuje się podejrzliwie, a życie to nieustanna obrona przed kimś albo przed czymś. W wielkich sklepach każda wystawiona na sprzedaż chusteczka zaopatrzona jest w elektroniczny czujnik, który – jeśli nie zostanie odłączony przy kasie – uruchamia system alarmowy przy drzwiach wyjściowych. Księgarnie, sklepy z płytami i z ubraniami znajdują się pod nieustanną obserwacją strażników w cywilnych strojach, którzy krążą ze słuchawkami w uszach, jakby byli tajnymi agentami wyznaczonymi do ochrony prezydenta. (…)
Społeczeństwo, którego członkowie wyrażają głęboką, wzajemną nieufność i w którym nie istnieje świadomość wspólnych dla wszystkich wartości – odczuwanych, zanim jeszcze staną się zapisanym systemem – wciąż musi się odwoływać do prawa i sędziów, żeby regulować różne powstające w jego łonie powiązania. Taka jest Ameryka: wszystkie stosunki społeczne, nawet te najbardziej intymne, obciążone są ciągłą obawą przed możliwą ingerencją prawną. Zagrożenie jest trwałe, a adwokaci stali się straszakami każdego związku opartego na przyjaźni, miłości, współpracy czy zaufaniu. Nowym, typowo amerykańskim sposobem zarabiania pieniędzy, jest oskarżenie jakiegoś wielkiego przedsiębiorstwa o dyskryminację rasową, własnego szefa o molestowanie seksualne, kochanka o gwałt, a lekarza o zaniedbanie.” (strony 71-73)
„Dla ogromnego kraju, którego pierwotni mieszkańcy – Indianie – zostali metodycznie ograbieni i wymordowani, imigracja stała się przyrodzoną koniecznością, a wieloetniczność jej oczywistą konsekwencją. To ciekawe, że fakty, wynikające częściowo z prawdziwego ludobójstwa, są dzisiaj przedstawiane jako wzorcowe, jako zaleta. W oparciu o to ich bardzo szczególne doświadczenie Stany Zjednoczone propagują mit przyszłego społeczeństwa: globalnego, wielorasowego, wielokulturowego, przypominającego światowy potpourri, który – odnawiając się nieustannie – gwarantowałby żywotność i rozwój.
Prawda jest taka, że nie ma globalnych recept na problemy wszystkich narodów, a najlepsze są zawsze te, które liczą się z lokalnymi uwarunkowaniami. To, co sprawdza się w Ameryce, niekoniecznie zadziała gdzie indziej, a to, co jest szkodliwe w jednym miejscu, nie musi być takie samo w drugim.” (s. 76)
„W Ameryce przemysł reklamowy i public relations stały się już dwoma niezwykle wyszukanymi systemami manipulacji umysłem ludzkim i nie istnieje już nic – począwszy od Boga, po produkty elektroniczne czy wojnę – co nie jest zręcznie zapakowane w jakieś połyskujące i kolorowe pudełko oraz zaprezentowane za pomocą stosownej iluzjonistycznej formuły słownej, a następnie wypuszczone na rynek. W ten sposób prawda pozostaje zawsze przesłonięta, czasem wręcz zaniechana i zapomniana – jak fakt, że to Stany Zjednoczone były pierwszym i jak dotąd jedynym krajem, który użył bomby atomowej. „ (s. 80)
„Ta furgonetka z otwartym tylnym bagażnikiem, którą widywałem przed każdym domem, stała się dla mnie symbolem Ameryki, gdzie nikt nie mieszka w miejscu urodzenia ani nie umiera tam, gdzie mieszkał. Tam wszyscy są niezależni i nieznani pośród innych niezależnych i nieznanych, z którymi przez krótki czas udają wielką zażyłość. Ciągłe, niespokojne przemieszczanie się Amerykanów, ich poczucie nieograniczoności w ogromnym kraju stwarza oczywiście owo wrażeniewolności, stanowiące podstawę amerykańskiego mitu. Ale także, jak mi się zdawało, rodzi wiele nieszczęść. (…)
Furgonetkowe społeczeństwo niczego nie gwarantuje, poza możliwością ucieczki. Cóż za różnica w stosunku do świata mojego dzieciństwa, kiedy – choć biedni – wszyscy mieli jeszcze rodzinę, zajęcie, przyjaźnie, na które można było liczyć i w które warto się było angażować! Ludzie żyli i pracowali w kontekście społecznym, mającym swoją historię.” (s. 329)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz