Tę książkę wydano w Polsce tylko raz, w 1994 r. Nie przypominam sobie, kiedy przeczytałam ją po raz pierwszy, ale na pewno w latach 90-tych, a więc epokę temu. :) Pamiętam, że byłam pod jej dużym wrażeniem i dlatego, gdy przypadła na mnie kolej wskazania lektury w klubie czytelniczym „Porozmawiajmy o książkach” uznałam, że to dobra okazja, aby wrócić do tej książki i skonfrontować swoje wrażenia z przeszłości, czyli młodości, gdyż – jak powszechnie wiadomo – doświadczenie życiowe i lata, które przeżyliśmy, może zmienić nasz ogląd na wiele spraw.
Powieść opisuje perypetie dwojga badaczy z amerykańskiego uniwersytetu Corinth, którzy przybywają na półroczne stypendium w Londynie. Vinnie Miner to pięćdziesięcioczteroletnia kobieta, nieśmiała, samotna i brzydka. Mimo przelotnych związków z mężczyznami unika wikłania się w głębsze relacje uczuciowe. Specjalizuje się w badaniach nad tradycją wyliczanek dziecięcych i różnic między tradycją amerykańską a brytyjską. Można ją określić jako anglofilkę, gdyż darzy miłością „stary kraj”, jego kulturę i tradycję. Czuje się tam jak ryba w wodzie, ma swoich przyjaciół i kontakty, o których jej kolega – Fred Turner – może tylko pomarzyć. On z kolei jest młodym i przystojnym mężczyzną, którego związek małżeński z dynamiczną i niezależną Roo przeżywa kryzys, a właściwie praktycznie się rozpadł. Fred przyjeżdża do Londynu prowadzić badania nad twórczością Johna Gaya, ale z uwagi na sytuację osobistą i niedobory finansowe czuje się w Londynie fatalnie. Nie może się skupić na pracy, londyńska pogoda doprowadza go do szału, samotność i brak znajomych również nie przyczyniają się do poprawy jego nastroju. W takiej sytuacji nie dziwi fakt, że zdecydował się przyjąć zaproszenie na przyjęcie starszej koleżanki z wydziału, gdzie ma okazję nawiązać nowe znajomości i najeść się za darmo. Okaże się, że – chociaż w Ameryce Vinnie i Fred nie należeli do tych samych kręgów towarzyskich – to jednak w Londynie ich losy przetną się nie raz i nie dwa, a Fred skorzysta ze znajomości starszej koleżanki.
"Kiedy samotnie spacerowałam
I sama z sobą rozmawiałam,
To pomyślałam wtedy z nagła:
Dbaj zawsze os siebie,
Pilnuj zawsze siebie,
Bo nikt o ciebie nie zadba
Stara piosenka" (s.7)
Historia Vinnie bardziej mnie wzruszyła i zainteresowała. Przytoczone wyżej słowa piosenki można uznać za motto głównej bohaterki w momencie, gdy pojawia się ona na kartach powieści Alison Lurie. Mimo pozornej niezależności i samodzielności wydaje się ona jednak uwięziona w ukształtowanych przez lata stereotypach i poglądach na siebie, swoją powierzchowność. Przywiązana jest do przekonania, że z uwagi na mankamenty urody nie jest jej dana prawdziwa miłość. Drobny romans, proszę bardzo, ale miłość to na pewno nie, a na pewno nie miłość ze strony ideału, czyli wyrafinowanego intelektualisty z jednej bądź drugiej strony Atlantyku. Vinnie podczas pobytu w Londynie rozkwita, trafia jej się również niesamowita przygoda, która wymusza na niej dokonanie wyboru, czy doskonale zorganizowane życie bez miłości jest bardziej nęcące niż doświadczenie miłości, która niekoniecznie ma fizjonomię przysłowiowego rycerza w lśniącej zbroi.
Perypetie Freda są w pewnym sensie lustrzanym odbiciem historii Vinnie. Dzięki miłej aparycji nigdy nie miał problemów z kontaktami z płcią przeciwną, ale również musi sobie odpowiedzieć na pytanie, kto jest miłością jego życia. Czy jego nieporozumienie z żoną tuż przed wyjazdem jest na tyle poważne, że zniszczy ich związek? Czy londyńska eskapada zapewni mu zdobycie prawdziwej miłości, dla której powinien odrzucić dotychczasowe życie, czy też jest to ułuda, która nie jest warta jego uwagi?
Oczywiście perypetie miłosne nie są jedynym wątkiem książki, aczkolwiek wybijają się na pierwszy plan. Autorka świetnie przedstawiła również akademicko-kulturalny (czy może raczej show biznesowy) londyński światek z jego zaletami i przywarami. Tenże światek dzieli się na kilka kręgów, do których niektórzy nie mają wstępu, a reguły rządzące zachowaniami jego członków nie są jasne i klarowne, zwłaszcza dla nowicjuszy w towarzystwie. Całość jest przedstawiona lekko i dowcipnie, choć momentami historia wcale nie jest żartobliwa. Paradoksem tej książki jest to, że choć i Vinnie, i Fred ulegają czarowi londyńskiego życia, kultury i tradycji, to jednak okazuje się, że pogardzana przez Vinnie Ameryka objawia jej oblicze, którego się zupełnie nie spodziewała.
Perypetie Freda są w pewnym sensie lustrzanym odbiciem historii Vinnie. Dzięki miłej aparycji nigdy nie miał problemów z kontaktami z płcią przeciwną, ale również musi sobie odpowiedzieć na pytanie, kto jest miłością jego życia. Czy jego nieporozumienie z żoną tuż przed wyjazdem jest na tyle poważne, że zniszczy ich związek? Czy londyńska eskapada zapewni mu zdobycie prawdziwej miłości, dla której powinien odrzucić dotychczasowe życie, czy też jest to ułuda, która nie jest warta jego uwagi?
Oczywiście perypetie miłosne nie są jedynym wątkiem książki, aczkolwiek wybijają się na pierwszy plan. Autorka świetnie przedstawiła również akademicko-kulturalny (czy może raczej show biznesowy) londyński światek z jego zaletami i przywarami. Tenże światek dzieli się na kilka kręgów, do których niektórzy nie mają wstępu, a reguły rządzące zachowaniami jego członków nie są jasne i klarowne, zwłaszcza dla nowicjuszy w towarzystwie. Całość jest przedstawiona lekko i dowcipnie, choć momentami historia wcale nie jest żartobliwa. Paradoksem tej książki jest to, że choć i Vinnie, i Fred ulegają czarowi londyńskiego życia, kultury i tradycji, to jednak okazuje się, że pogardzana przez Vinnie Ameryka objawia jej oblicze, którego się zupełnie nie spodziewała.
Jest to w moim przekonaniu mądra książka o życiu i miłości. W warstwie treściowej niesie wydawałoby się dość błahą historyjkę. Ale czy tak jest naprawdę? Nasi bohaterowie przeżywają bardzo intensywne pół roku w Londynie i mierzą się z dylematami, które są bliskie każdemu. Bo czyż nie musimy sobie często odpowiadać na pytania, kto jest miłością naszego życia, czy dobrze wybraliśmy naszego towarzysza życia? Czy warto odrzucać miłość tylko dlatego, że nasz wybór nie spodoba się naszym przyjaciołom i znajomym?
"Bo w końcu dlaczego Vinnie ma odgrywać drugoplanową rolę we własnym życiu? Czyż nie ma prawa wyobrazić sobie, że jest odkrywcą stojącym u wrót krainy nieznanej jeszcze literatom; odkrywcą zaintrygowanym, podnieconym - gotowym na niespodzianki?" (s. 228)
Książka jest bardzo sprawnie napisana, czyta się ją szybko. Ale czasem – zwłaszcza pod koniec - wzruszenie chwyta człowieka za gardło. Lektura tej książki sprawiła mi dużą przyjemność. Nie jest to w żadnym przypadku pozycja zmieniająca mój punkt widzenia czy niosąca przewartościowanie mojego poglądu na świat (i chyba nigdy taka nie była), lecz raczej potwierdzenie słuszności pewnych wyborów życiowych, których dokonałam. Przypomniałam sobie także wątpliwości i obawy osoby wchodzącej w dorosłe życie, a które uzmysłowiła mi ta książka podczas pierwszej lektury.
Kawałek dobrej literatury. Polecam. A na koniec piosenka, która skojarzyła mi się z wątkiem Vinnie (przyznam uczciwie, że bardzo ją lubię, więc wykorzystuję okazję do jej "odkurzenia", gdyż ma już swoje lata :))).
Poniżej jeszcze jeden, dość interesujący, cytat z książki:
"Czasami Vinnie zastanawia się, dlaczego kobiety w ogóle wpuszczają mężczyzn do swoich łóżek. To straszne ryzyko, tak rozebrać się i położyć obok wielkiego, obcego golasa. Szanse na wygraną sa niemal równie nikłe, jak w nowojorskiej loterii stanowej. Mężczyzna może skrzywdzić; może wyśmiać; może spojrzeć raz na podstarzałe ciało kobiety i odwrócić się ze źle skrywanym i pełnym zakłopotania niesmakiem. (...) Ryzyko jest tak wielkie, że właściwie żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie powinna go podejmować - tylko, że te biedaczki, które je podejmują, właśnie nie są przy zdrowych zmysłach. I tak jak w przypadku loterii stanowej (na którą Vinnie czasami kupuje losy), jeśli już się wygra, to wygrana jest naprawdę oszałamiająca." (s. 234)
Alison Lurie (ur. 1926) – amerykańska pisarka i wykładowca uniwersytecki. W 1970 r. rozpoczęła pracę na wydziale anglistyki Cornell University. Specjalizowała się w literaturze dziecięcej. W 1984 r. zdobyła nagrodę Pulitzera za powieść „Sprawy zagraniczne”. Jest również m. in. autorką książki „Wojna w rodzinie Tate” (1974). Obecnie jest emerytowanym profesorem Cornell.
Moja ocena: 5 / 6
Autor: Alison Lurie
Tytuł oryginalny: Foreign affairs
Wydawnictwo: Rebis
Seria: Salamandra
Tłumacz: Przemysław Znaniecki
Rok wydania: 1994
Liczba stron: 317
Na mnie też powieść Alison Lurie zrobiła spore wrażenie. Nie dziwi mnie Nagroda Pulitzera, bo przy pozorach prostej historyjki to mądra i głęboka książka. U mnie aż tak dużych wzruszeń nie wywołała, ale pamiętam, że bardzo odpowiadało mi dyskretne poczucie humoru autorki.
OdpowiedzUsuńPierwsza lektura tej książki kojarzyła mi się z bardzo pozytywnymi odczuciami i ciekawa byłam, czy się nie rozczaruję. :) Okazało się, że nadal czyta się ją bardzo dobrze i mogę z czystym sumieniem ją polecać innym. :)
UsuńNie znam tej książki, ale swego czasu w serii z salamadrą ukazywały się czasem wartościowe książki. Troszkę chyba zapomniana to lektura, po którą chętnie bym sięgnęła. Rozejrzę się, czy nie ma jej po niemiecku, bo polskiego egzemplarza raczej pewnie nie uda mi się zdobyć:-)
OdpowiedzUsuńKsiążka jest rzeczywiście zapomniana, bo zanim się zdecydowałam na powtórzenie lektury, zrobiłam przegląd blogów książkowych i właściwie nie znalazłam żadnej opinii (z wyjątkiem bodaj portalu "Lubimy czytać").
UsuńJeśli chciałabyś przeczytać ją w wersji polskiej, to na allegro chodzi po parę złotych. :)
Coraz więcej książek ma tylko jedno wydanie i znika w czeluściach dobrych bibliotek (tu można je odkryć na nowo)lub miejscach przemiału, gdy zostały spisane przez biblioteki na straty, gdyż nie miały czytelników przez 10 lat (i to jest smutne). Ostatnio ze smutkiem obejrzałam, jak wyglądają punkty filialne bibliotek. Chaos i wybiórczość w sferze klasyki polskiej i obcej, przypadkowe nowości i byłe nowości według zapotrzebowań czytelników. Przykro mi się zrobiło, gdyż nie mogłam znaleźć poszukiwanych egzemplarzy, które kiedyś w tym miejscu widziałam.
OdpowiedzUsuńCytat doskonały. Ileż kobiet przyzna się do takich myśli.
Nie znam tak dobrze sytuacji bibliotek, ale zauważyłam podczas przeszukiwania katalogu internetowego moich bibliotek dzielnicowych, że bardzo często pozycje wydane w latach 60-tych XX w. mają status niedostępny ze względu na wycofanie egzemplarzy. :( Bywalcy bibliotek oczekują jak największej liczby modnych nowości i raczej nie szukają staroci, chociaż bardzo często mogą tam znaleźć naprawdę interesujące lektury. Czasem wystarczy poszukać. :)
UsuńDobrze, że recenzujesz też trochę starsze pozycje. Wśród nich także można znaleźć perełki. Z pewnością przeczytam ;)
OdpowiedzUsuńWielokrotnie się przekonałam, że warto sięgnąć po starsze lektury, gdyż często potrafią one wzbudzić wiele wzruszeń i stanowią pożywke do przemyśleń. A książka Lurie się nie zestarzała i mogę ją polecić z czystym sumieniem. :)
Usuń