Literatura amerykańska, zwłaszcza w swej popularnej odsłonie jest dostępna wszędzie. Jednak, jak każdy rodzaj literatury, ma różne oblicza. Wystarczy się dokładniej rozejrzeć, sięgnąć głębiej niż to, co powszechnie dostępne i okazuje się, że jest całkiem pokaźna grupa pisarzy z danego kraju, o których człowiek kompletnie nic nie słyszał, a których książki potrafią pozytywnie zaskoczyć. Takie było moje doświadczenie z Joan Didion i jej debiutancką, wydaną po raz pierwszy w 1963 r., książką „Rzekobieg”. Kupiłam ją dość przypadkowo na allegro na kanwie zainteresowania serią Klubu Interesującej Ksiżki, ale gdy zaczęłam ją czytać wydała mi się całkiem interesująca. Gdy sięgnęłam do zasobów wiedzy internetowej okazało się, że Joan Didion wydała całkiem sporo książek, które spotkały się z uznaniem krytyków, a w Polsce również kilka z nich się ukazało.
Akcja „Rzekobiegu” rozciąga się w czasie od lat 30-tych XX wieku do końcówki lat 50-tych i koncentruje się wokół Lily Knight i Everett McClellana. Wywodzą się oni z rodzin wielkich posiadaczy ziemskich o wielkich tradycjach, których przodkowie byli jednymi z pierwszych zdobywców i osadników w Kalifornii. Pobierają się w bardzo młodym wieku, są lata 30- te, za chwilę rozpoczyna się wojna, na którą wyjeżdża Everett, a Lily zostaje sama wraz z podupadającym na zdrowiu teściem, dwójką małych dzieci i szwagierką. Lily i Everett są dziedzicami znacznych majątków i tradycji. Chcą sprostać oczekiwaniom i podtrzymać chwałę rodziny. Historia zabójstwa i samobójstwa, do których dochodzi w ich posiadłości stanowi pretekst do opowieści o chwale i upadku tradycji. Życie dwojga bohaterów, stanowiące kontynuację tradycji ich przodków naznaczone jest postępującym rozpadem wartości, degeneracją i stopniowym upadkiem. Stanowią oni coś w rodzaju kasty, której chwała przemija na ich oczach. Czy dorośli do tego, aby przejąć swoje dziedzictwo?
Książka zaczyna się ciekawie, duszna atmosfera zarówno jeśli chodzi o klimat, jak i o relacje rodzinne jest oddana wiernie i namacalnie. Niemal czuje się gorąco oblepiające człowieka zewsząd, duszny klimat obowiązków wynikających z tradycji. Jesteśmy z bohaterami, topimy się razem z nimi w gorącu, próbujemy zrozumieć otaczającą nas rzeczywistość lat 30-tych u potomków arystokracji tych terenów. Atmosfera pionierskiego zdobycia Kalifornii i ujarzmienia nieprzyjaznej, spalonej słońcem ziemi jest oddana naprawdę świetnie. Jednak sam klimat i atmosfera to nie wszystko. Konieczni są jeszcze pełnokrwiści bohaterowie, którzy są w stanie przykuć uwagę czytelnika, a tego niestety tej książce brakuje.
Lily to jedna z najbardziej bezpłciowych i bezbarwnych bohaterek, z jakimi się zetknęłam. Taka typowa „chorągiewka na wietrze”, co to wyszła za mąż, bo „tak wyszło”, dziećmi się nie zajmuje, bo ma nianię, śpi z jednym czy drugim kochankiem, bo okoliczności sprzyjały… Sprawia ona wrażenie kompletnie bezwolnej, uzależnionej od woli innych, obdarzonych większym zdecydowaniem. Jedyna decyzja, jaką podjęła na własny rachunek sprowadziła nieszczęście na nią i jej rodzinę. Jej mąż również nie ma w sobie rysu charakteru przyciągającego uwagę. To wydało mi się wadą tej książki, gdyż bohaterowie nie budzą żadnych emocji. Po przemyśleniu, uznałam jednak, że mógł być to świadomy zabieg autorki, która chciała pokazać, jak trudno sprostać oczekiwaniom i tradycjom rodzinnym, gdy nie jest się tak doskonałym, jak pragnęliby ich przodkowie. Przyznać jednak muszę, że ten brak charyzmy obojga głównych bohaterów działał na mnie nieco deprymująco. Jedyną osobą „z ikrą”, która sprawia wrażenie, że czegoś od życia oczekuje i stara się o to walczyć (przynajmniej do pewnego momentu) jest siostra Everetta - Marta. Pewien charakter ma również jej były chłopak, Ryan Channing, którego osoba w dużym stopniu przyczyni się do rodzinnej tragedii.
"I doszła do wniosku, że jeżeli ona [Lily], Everett i Ryder mają ze sobą coś wspólnego, to chyba tylko to, że żadne z nich nie umie się na nic zdecydować, że są dotknięci niemożnością zapominania przeszłości." (s. 193)
Elementem utrudniającym odbiór książki był niewątpliwie fakt, że ja nie czuję tej amerykańskiej pionierskiej tradycji zdobywców, co siłą rzeczy powoduje, że zapewne nie wyłapałam wielu niuansów, odniesień i symboli zawartych w tekście. Pewnym pocieszeniem dla moich niejednoznacznych odczuć co do wartości tej książki jest opinia samej autorki, która po latach stwierdziła, że zbyt idealistycznie odniosła się do tradycji pionierskiego osadnictwa w Kalifornii i uznała przekaz książki za fałszywy. Pomijając bezbarwnych bohaterów, o czym wspominałam wyżej, uznaję jednak „Rzekobieg” za książkę dobrą – właśnie za klimat senności, schyłku i upadku. Umiejętność wykreowania tej dusznej atmosfery świadczy o talencie Joan Didion. Stara dobra Kalifornia ze swoją przeszłością pełną chwały jawi się nam niby raj. Potomkowie tej kasty pionierów muszą zmierzyć się ze zmianami na gorsze, czy sami nie dorastają do wyzwań nowej epoki?
Jeśli chcecie zanurzyć się w przeszłość i tradycje dawnej, niemal mitologicznej Kalifornii i poznać duszną atmosferę upadku i rozpadu świata tradycyjnych wartości, gdy nowe czasy kreują nowych bohaterów, to warto zwrócić uwagę na tę niepozorną książkę.
Książkę przeczytałam w ramach następujących wyzwań:
Czytamy serie wydawnicze
Book-trotter
Lata 20-te, lata 30-te
Joan Didion (ur. 1934) – amerykańska pisarka I dziennikarka. W Polsce przetłumaczono pięć książek jej autorstwa. Za „Rok magicznego życia” (2005), w którym opowiedziała o śmierci męża i ciężkiej chorobie córki, otrzymała National Book Award. Źródło zdjęcia
Autor: Joan Didion
Tytuł oryginalny: Run river
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Seria: Klub Interesującej Książki
Tłumacz: Mira Michałowska
Rok wydania: 1987
Liczba stron: 206
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Seria: Klub Interesującej Książki
Tłumacz: Mira Michałowska
Rok wydania: 1987
Liczba stron: 206
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń"ZOSTAWIŁAM" miało być;)
UsuńRzeczywiście lepiej od razu czytać kupione książki, ale nie zawsze to się udaje. :) A od kiedy pod wpływem pozytywnych opinii na blogach zdarza mi się kupić książki zupełnie nieplanowo, to stosy na półkach rosną i rosną :)
UsuńO proszę, a ja właśnie za amerykańską literaturę się wzięłam, i to za Faulknera:)
OdpowiedzUsuńFaulknera przeczytałam zupełnie niedawno ("Kiedy umieram") po bardzo długiej przerwie i nabrałam ochoty na więcej. Nie jest to łatwa literatura, ale daje impuls do wielu przemyśleń. Warto jednak pamiętać, że literatura zza wielkiej wody to nie tylko bestsellerowe czytadła ;)
Usuń