Sławomir Mrożek, "Dziennik powrotu"
Noir sur Blanc, 2000
Kraków, 1 sierpnia 1999
"Statystyki donoszą, że Polacy nie czytają książek. Zajmujemy jedno z ostatnich miejsc w Europie. Masochizm, którego nie jesteśmy pozbawieni, każe nam nad tym faktem ubolewać nie bez masochistycznej, samojebnej satysfakcji. "No jasne, my zawsze musimy być gorsi".
Ci, którzy tak ubolewają, to oczywiście czytająca - oraz czytająca i pisząca - mniejszość. Większość natomiast nie komentuje statystyk, no bo ich nie czyta, gdyż nie tylko książek nie czyta, ale nawet gazet nie czyta, nie mówiąc już o pisaniu. Tak więc ci, o których chodzi, są poza sprawą, choć właśnie o ich sprawę chodzi. Nie wiedzą, że nie czytają, i zdziwiliby się, gdyby im powiedziano, że to jest jakaś sprawa.
Żeby czytać książki, trzeba je najpierw mieć. Mieć to niekoniecznie znaczy: posiadać. Mieć je w posiadaniu można tylko w wyniku dziedziczenia albo kupna. Tymczasem nie każdy pochodzi z domu, w którym już jako dziecko zastał jakieś książki, i nie każdy, daleko nie każdy, może sobie pozwolić na zakup książki.
Książka bowiem kosztuje. Nie w tym rzecz ile, gdyż zawsze za dużo. Prawie nikt nie kupuje książki, nie myśląc o cenie; znam tylko cztery takie osoby, trzy za granicą i jedną w Polsce - i tą jedną na pewno nie jestem ja. Prawie każdy, kto chce kupić książkę, musi na ten cel nie tyle wyłożyć, ile wysupłać pieniądze. Tych, którzy mogą je wysupłać lekko, jest niewielu, tych, którym to przychodzi ciężko albo bardzo ciężko, jest tylu, ilu średnio i mało zarabiających, których przecież jest najwięcej. Można się oburzać, jeśli ktoś chce, na "kulturalne zacofanie", czyli na to, że w budżetach rodzinnych książki zajmują ostatnie miejsce, o ile w ogóle jakieś zajmują. Nic to nie pomoże, gdyż rodziny wydają swoje skromne dochody na swoje pierwsze potrzeby. Dlasczego więc do tych pierwszych potrzeb często należy alkohol, a rzadko książka? Bo ludzie są "niekulturalni". A dlaczego nie są "kulturalni"? Bo nie czytają książek. A dlaczego nie czytają książek? Bo ich nie kupują. I błędne koło się zamyka.
Zamykać się jednak wcale nie musi. Istnieje wynalazek, dzięki któremu każdy może mieć dostęp do książki, do wielu książek, do wszystkich książek, bez ich kupowania, za minimalną opłatą, a nawet za darmo. Są to wypożyczalnie i biblioteki publiczne. Wynalazek co najmniej tak stary jak ja, miałem lat osiem, kiedy się z nim zapoznałem dzięki mojej matce. Jak ona została czytelniczką nałogową? Nic jej do tego nie predystynowało. Pochodziła z rodziny bez książek; gdy podrosła, pracowała w rodzinnym przedsiębiorstwie i do szkoły ogólnokształcącej, wyższej niż szkoła podstawowa, już nie dane jej było uczęszczać. Wyszła za mąż, mając lat dwadzieścia jeden, a później już tylko "przy mężu" i przy dzieciach aż do wczesnej śmierci. Więc chyba tylko dzięki owym wypożyczalniom książek - gdyż nikt się nie rodzi z potrzebą czytania - potrzebę tę się nabywa, ale nie można jej nabyć bez pierwszej, drugiej i kolejnej przeczytanej książki, która tę potrzebę najpierw rozbudzi, a potem rozwinie. I odwrotnie, od czytania można się odzwyczaić, uniwersalne prawo 'm bardziej, tym bardziej" i "im mniej, tym mniej" działa także i w tej dziedzinie. Co prawda czytelnicy nieuleczalni, czytelnicy nałogowcy, zdarzają się rzadziej niż tacy, którzy nigdy w nałóg nie popadną.
Gdyby nie wypożyczalnie książek, mój los nie byłby taki, jakim się stał i jakim się dokonuje. W moim rodzinnym domu z kolei też nie było biblioteki, a o kupowaniu książek nie mogło być mowy, ani myśli nawet, z powodów oczywistych. Ale były wypożyczalnie. Co tydzień przynosiliśmy do domu, moja matka i ja, nowy pakiet książek, które otrzymaliśmy w zamian za już przeczytane. Wypożyczalnie były nawet podczas niemieckiej okupacji, dopiero komunizm dał im radę. Niemcy mówili po niemiecku i nie mogli liczyć na współprace polskiego personelu w cenzurowaniu książek ani ich niszczeniu. Kanonów ideologicznych mieli mniej, niż miał ich komunizm, więc i do cenzurowania mniej. A także - niczego nie upaństwowiali.
Minęło pięćdziesiąt cztery lata od Niemców i dziesięc od komunizmu. I oto czytam we wczorajszej gazecie, że w dzielnicy, w której mieszkam - a jest to dzielnica mniej niż niezamożna i więcej niż "niekulturalna" - likwiduje się odgórnie, bo municypalnie, obydwie dotąd istniejące biblioteki publiczne, czyli mówiąc mniej po państwowemu - wypożyczalnie książek. Powstanie bowiem jedna, centralnie położona Biblioteka Publiczna, do której się przewiezie wszystkie książki ze wszystkich dzielnic. Dotychczasowi użytkownicy bibliotek dzielnicowych powinni się cieszyć, ponieważ w centralnej bibliotece będą mieli do wyboru książek nie wiele, lecz masę. To im zrekompensuje wędrowanie od dzielnicy do centrum i z powrotem.
Argument nieprzekonywający. Lepiej od razu się przyznać, że brakuje pieniędzy na utrzymanie bibliotek dzielnicowych. Kosztują lokale, etaty, utrzymanie. Rozumiem i nie wiem, co poradzić. Może zmienić koncepcję zawartą w sztandarowej nazwie "Ministerstwo Kultury i Sztuki"? Mniej wydawać na Sztukę, a co się zaoszczędzi - dawać na Kulturę? Zresztą nie przypominam sobie, żeby gdzie indziej, we Francji na przykład, istniało Ministerstwo Kultury i Sztuki; jest tylko ministerstwo kultury, a mimo to jakaś sztuka też się tam zdarza przy okazji. Rozumiem, sztuka to brzmi dumnie, bardziej prestiżowo niż kultura.
Więc boso, lecz w ostrogach, mówiąc poetycznie, a po ludowemu: wyżejsroniżdupemo.
Wątpię, czy ludzie czytający z mojej dzielnicy, a jest ich podobno około pięciuset, będą radośnie wędrowali do biblioteki centralnej, uwiedzeni czarem jej masy i komputerów. Ten, kogo nie stać na biblioteczkę w domu, lubi ją mieć przynajmniej blisko. Wielu to ludzie starsi lub wręcz starzy, z tymi mniejsza, i tak wnet umrą, ale co z młodymi, takimi jak ja niegdyś? Argument, że nawet blisko domu niczego nie czytają, tylko wystają na rogach, mnie nie przekonuje. Po pierwsze, może nie wszyscy; po drugie, niezbadane są drogi Opatrzności.
Co do mnie, znowu mi się udało. Bywam w Nieborowie koło Łowicza, gdzie w bibliotece gminnej, nad podziw dobrze zaopatrzonej i prowadzonej, znajduję, czego mi potrzeba. Więc będę z niej nadal korzystał, chyba że to samo, co już dokonuje się w Krakowie, dokona się w całej Polsce."
Super:)
OdpowiedzUsuńPodpisuję się:)
OdpowiedzUsuńOtóż to! Dzisiaj właśnie wybieram się do osiedlowej biblioteki, oby postała jak najdłużej!:)
OdpowiedzUsuńJa też bardzo lubię moje dwie biblioteki dzielnicowe, z których najczęściej korzystam. :) Jest tam tyle dobrych książek, że nie nadążam z czytaniem własnych, bo zawsze na coś się skuszę w bibliotece.
UsuńNo proszę więcej takich tekstów o bibliotekach! Co mnie jako bibliotekarza osobiście bardzo cieszy:)
OdpowiedzUsuńJeśli coś jeszcze ciekawego znajdę, to pewnie się nie oprę publikacji na blogu :)
UsuńUwielbiam Mrożka :)
OdpowiedzUsuńA co do bibliotek, zgadzam się - mi "wiele" w zupełności wystarczy, nie potrzebuję "masy", bo i tak mam zawsze więcej, niż mogę przeczytać.
W moim przypadku jest podobnie :)
Usuń